Kiedy jesteś zwykłą dziewczyną, która ma metr pięćdziesiąt
sześć wzrostu, z brązowymi, kręconymi włosami do pasa, zaokrągloną twarzą,
kompletnie nie pasującą do kościstego, chudego tułowia i długich nóg,
ogromnymi, błyszczącymi na czekoladowo oczami, kształtnymi ustami, zgrabnym
nosem, idealnie zbudowanymi piersiami i pośladkami i umiarkowaną karnacją,
możesz uznawać się za idealną. Jednak ja uważałam siebie za dziewczynę taką,
jakich pełno na świecie. Nie wierzyłam w coś takiego, że wszyscy są wyjątkowi.
Według mnie nie istniało coś takiego jak ideał, wyjątkowość. Każdy był taki
sam, choć świętej już pamięci matka zawsze tłumaczyła mi, że każdy jest inny.
Jestem dziewiętnastoletnią dziewczyną, o której jest ciągle
mowa. Jak na swój wiek, jestem bardzo dojrzała i cechuję się tym, że jestem
bezpośrednia i zawsze mówię, co mi leży na wątrobie. Moja niechęć do porannego
wstawania przyprawiała każdego członka mojej rodziny o ból głowy, chociaż
wydawało mi się, że wszyscy już się przyzwyczaili. Mam wspaniałego przyjaciela,
za którego oddałabym życie. Nic dziwnego, że pilnuję go bardziej niż oczka w
głowie i zawsze staram się dać mu wszystko, co mam najlepsze.
On, mój przyjaciel, z wyglądu niczego sobie. Brązowe włosy
tak ciemne, że wręcz czarne, postawione w górę na lakier, lub w przypadku
awarii żel, czekoladowe oczy, w których można było się zatracić bez końca,
dobrze zbudowane ciało i tatuaże. Choć mógłby mieć każdą dziewczynę i
zaprzyjaźnić się z kim by zechciał ze względu na swój wygląd, on wolał zostać w
cieniu przyjaciół ze szkoły i z piaskownicy (chociaż taki przyjaciel był tylko
jeden, a raczej przyjaciółka – ja).
Nasza historia toczyła się czasem dziwacznie, zbaczała na
różne tory, tworząc czasem zaskakujące opowieści. Przez wszystko byliśmy zdolni
przebrnąć razem. Sami byliśmy wyjątkowi, ale razem tworzyliśmy duet, który
można było spokojnie nazwać idealnym. A to, że potem coś zaczęło się psuć,
zostawimy sobie na później.